„Poproszę bileciki do kontroli…”
Jak to w życiu studenckim bywa – zawsze jesteśmy zabiegani, zapracowani, przeuczeni, niedospani lub właśnie wracamy z bardzo udanej imprezy i stan naszego organizmu uniemożliwia nam wykonywanie wszelkich czynności wyższych. Wszystkie te powody sprawiają, że bardzo łatwo jest nam o czymś zapomnieć lub coś przeoczyć. Jedną z najczęstszych (i nierzadko smutnych w konsekwencjach) tego typu sytuacji jest zostawienie w domu legitymacji studenckiej.
O tym, że złośliwość rzeczy martwych i pechowość losu nie znają granic, nie trzeba chyba nikogo specjalnie przekonywać. Nieświadomi wsiadamy do autobusu, aby pokonać codzienną trasę na uczelnię, po czym już po krótkiej chwili słyszymy dobiegające z głębi autobusu złowieszcze: „poproszę bileciki do kontroli”. Błogi spokój poranka zostaje nagle zakłócony przez rutynową kontrolę biletów. No więc lekko podirytowani sięgamy leniwie do kieszeni/torebki/portfela, po czym okazuje się, że legitymacji zwyczajnie tam nie ma. Jak pokazują ostatnie badania, takiemu stanowi rzeczy nierzadko towarzyszy gwałtowne podwyższenie tętna i mimowolne wymawianie nazwy najstarszego zawodu świata… Co więc robić, skoro uciekać nie ma dokąd?
Kontroler szybko orientuje się, że jedziemy na bilecie studenckim bez legitymacji. W efekcie musi wypisać nam stosowny mandat. Z własnego doświadczenia wiem, że wszelkiego typu tłumaczenia w stylu: „ale ja naprawdę jestem studentem” na nic się zdadzą. Ale czy faktycznie musimy ów mandat zapłacić?
Nie! Wystarczy, że pojawimy się w siedzibie odpowiedniego ośrodka transportu publicznego, mając przy sobie i mandat, i legitymację (nie muszę chyba pisać, że musi być ważna). W efekcie mandat zostanie całkowicie anulowany, a my będziemy mogli spokojnie wrócić do domu i przeznaczyć nasze pieniążki na coś dużo przyjemniejszego niż wspieranie rozwoju lokalnej infrastruktury.
Rzecz prosta ale wiedzieć warto!